Chciałbym, żeby raport Millera zakończył polskie spory wokół katastrofy – mówi Sławomir Rybicki.
„Super Express”: – Często wraca pan myślami do 10 kwietnia 2010 roku?
Sławomir Rybicki: – Zbyt często. Niestety, nasze życie publiczne jest już przesycone tą katastrofą. Wszyscy jesteśmy nią epatowani przez polityków, którzy wykorzystują tragedię smoleńską do swoich doraźnych celów politycznych i nie dają nam, rodzinom, o niej zapomnieć.
– Zakładam, że mówi pan o PiS, ale mam wrażenie, że to wykorzystywanie katastrofy smoleńskiej dotyczy wszystkich partii, także PO. Dla Kaczyńskiego czy Tuska to doskonała okazja, żeby mobilizować wokół Smoleńska swój elektorat.
– Nie mogę się z taką interpretacją zgodzić. Szczególnie dzisiaj wyraźnie widać, że to PiS wykorzystuje politycznie tę katastrofę. Co więcej, stara się zawłaszczyć ją wyłącznie dla siebie, zapominając przy tym, że zginęli tam ludzie z bardzo różnych środowisk politycznych.
– Raport Millera raczej tych emocji nie wyciszy. Pokazał to ostatni tydzień…
– Chciałbym, żeby ten raport ostatecznie zakończył debatę polityczną o katastrofie smoleńskiej, ale słuchając wypowiedzi posła Macierewicza czy prezesa Kaczyńskiego nie wierzę, żeby atmosfera złego napięcia wokół tej sprawy mogła ucichnąć.
– Pan z niecierpliwością czekał na ustalenia polskiej komisji?
– Bez niecierpliwości. Uważałem, że raport komisji Millera nie przyniesie żadnych rewelacji. Większość zawartych w nim informacji znaliśmy już we fragmentach. Jestem przekonamy, że Komisja przedstawiła rzetelny, logiczny i profesjonalnie przygotowany raport.
– Pana też zabolała wersja Rosjan?
– Ustalenia MAK są przede wszystkim nauczką dla nas wszystkich. Rosjanie postąpili tak jak zwykle, czyli pokazali w swoim raporcie to, co było dla nich wygodne. Jednocześnie pominęli inne fakty, jak np. działania na wieży kontrolnej. Patrząc z perspektywy czasu, w stanowisku MAK nic się nie zmieniło. Widać, że w sprawach międzynarodowych, kiedy za wszelką cenę chcą bronić swojego dobrego imienia, Rosjanie są bezwzględni.
– Z punktu widzenia międzynarodowej opinii publicznej ustalenia MAK są jednak więcej warte, a przynajmniej lepiej słyszalne, niż nasz raport. Nie boi się pan, że świat zapamięta katastrofę smoleńską widzianą oczami Rosjan?
– Przed polską dyplomacją stoi teraz zadanie, żeby upowszechniać nasz punkt widzenia na tę katastrofę. Już teraz zachodnie media z dużą uwagą informowały o ustaleniach komisji Millera. To pokazuje, że polski raport był potrzebny i został dostrzeżony przez międzynarodową opinię publiczną. Tym bardziej że nie tylko podważa on ustalenia rosyjskich ekspertów, ale także opinie różnych zespołów, które szukają przyczyn katastrofy m.in. w sztucznej mgle czy bombach helowych.
– Teorie te budzą pana złość?
– Raczej zdumienie i zażenowanie. Mam wrażenie, że wynikają one z braku elementarnego poczucia przyzwoitości i mają na celu zdobycie politycznych korzyści poprzez zaognianie sporu wokół tragedii w Smoleńsku.
– Ale pana koledzy z Platformy też podgrzewali atmosferę. Choćby w czasie walki o krzyż pod Pałacem Prezydenckim.
– Tego polityka, który krzyczał najgłośniej, dzisiaj w Platformie już nie ma.
– Czyli Palikota?
– Tak.
– Jego wypowiedzi najbardziej pana drażniły?
– Nie jestem zwolennikiem prowadzenia polityki w sposób, który z lekkością używa agresywnego języka. A Palikot nadużył go wielokrotnie. Nie przysłużył się tym ani PO, ani jakości debaty publicznej.
– Nie był jedyny. Kazimierz Kutz czy Stefan Niesiołowski też nie grzeszyli językowym savoir – vivrem.
– Parlament jest miejscem polemiki i ostrego sporu politycznego. Aby opinia publiczna usłyszała, posłowie czasem używają ostrych sformułowań. Trzeba jednak znać granice. Nieraz jako szef komisji etyki musiałem oceniać wypowiedzi moich kolegów i nie zawsze były to oceny pozytywne.
– Mówi pan o pośle Kutzu czy marszałku Niesiołowskim?
– Nie chcę mówić o personaliach. Przecież wszyscy wiemy, kto słynie z ostrości języka.
– Pana brat takiego języka nie używał?
– Aram nigdy nie akceptował agresji i bezmyślnej przepychanki słownej. Wypowiadał się rzadko, ale kiedy już to robił, zawsze w sprawach ważnych dla Polski, a jego głos był słyszalny. Zawsze działał pro publico bono i martwił się, że tyle jest w polityce cynizmu i hipokryzji. Był jednym z tych polityków, którzy w pracy parlamentarnej kierowali się takimi samymi zasadami, jak w życiu prywatnym.
– Taka postawa spowodowała, że nie trafił na polityczny szczyt?
– Niestety, w polityce często to agresja i ostrość języka decydują o popularności danego polityka. Choć nie jest to regułą, to chętniej słucha się osób, które są kontrowersyjne i bezpardonowo wypowiadają się o przeciwnikach politycznych. Z punktu widzenia mediów są one bardziej interesujące. Proszę zwrócić uwagę, że osoby dobrze przygotowane merytorycznie, ale spokojne nie są już dla nich tak atrakcyjne.
– To pana brat wprowadził do polityki Jacka Kurskiego, który akurat słynie z ciętego języka. Nigdy tego nie żałował?
– W przeszłości brat dla wielu młodych ludzi był wzorem, takim politycznym guru. Większość z nich to dziś osoby zrównoważone – dobrzy politycy czy dziennikarze, różnie potoczyły się ich losy. Brat musi być zadowolony, patrząc na tych, na których wywarł dobry wpływ. Na marginesie, nigdy nie słyszałem, żeby Jacek Kurski powiedział o Aramie złe słowo.
– Dla pana też był wzorem?
– Nie tylko dla mnie, ale dla całego mojego rodzeństwa. Jako ten najstarszy zawsze wyznaczał drogi, czy jakby powiedział poeta – prostował ścieżki. To on kreował mody i to on puszczał mi Hendriksa czy Janis Joplin. Dzięki niemu już w bardzo młodym wieku zaangażowaliśmy się w opozycyjną działalność polityczną.
– Powiedział pan nie Arek czy Arkadiusz, ale Aram. Skąd to się wzięło?
– Ten pseudonim powstał jeszcze w liceum. Olek Hall i inni koledzy brata uznali, że to będzie ciekawy skrót. I tak zostało. Wszyscy tak mówiliśmy, oprócz mamy, która zawsze zwracała się do niego po imieniu.
– Nie kłóciliście się o politykę?
– Zdarzały się różnice zdań, nawet często. Jednak w kwestiach podstawowych zawsze myśleliśmy podobnie.
– Przed 1989 rokiem zawsze staliście przy Wałęsie?
– Losy naszej rodziny przeplatały się z działalnością Lecha Wałęsy od 1978 roku. W różnych okresach blisko ze sobą współpracowaliśmy. Między innymi w okresie pierwszej Solidarności moja siostra Bożena była jego sekretarką, później Aram ministrem w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, ja zaś w późniejszym okresie dyrektorem jego biura.
– Byliście wobec Wałęsy bezkrytyczni?
– Nie. Ale w trudnych momentach, kiedy trzeba było opowiedzieć się za Wałęsą czy radykalnym Gwiazdą, stawaliśmy po stronie Wałęsy. W naszych relacjach zawsze było też wiele emocji pozapolitycznych. Razem jeździliśmy na ryby, grzyby. Podczas takiego wspólnego wyjazdu na początku października 1983 roku poinformowałem Wałęsę o tym, że otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla. Co to była za radość. W trudnych smutnych czasach stanu wojennego to był powiew optymizmu dla Polaków.
– Co wam się nie podobało w Wałęsie?
– Polacy wiedzą, jaki jest. Pełnokrwisty, niepokorny, uparty. Nas, współpracowników, jako szef nigdy nie rozpieszczał. Wymagający, ale dawał też dużą swobodę działania.
– Pan był w PO od początku. Brat przyłączył się dopiero później. Czemu wybrał właśnie Platformę?
– Aram przyglądał się Platformie z życzliwością, ale też z pewnym dystansem. Zawsze był człowiekiem wartości i w pewnym momencie uznał, że PO ma najlepszy program rozwoju Polski. Stawiał na modernizację, nowoczesność, ale nie odwracał się od tradycji.
– Równie dobrze mógł trafić do PiS…
– Raczej nie, ponieważ był zwolennikiem połączenia tradycyjnych wartości chrześcijańskich z dobrze pojętym liberalizmem. Znalazł to w PO.
– Musiał tego feralnego dnia lecieć do Katynia?
– Bardzo chciał tam polecieć i uczestniczyć w uroczystościach rocznicowych. W tym czasie pracował też nad nowelizacją ustawy o IPN. Zależało mu, żeby przy okazji porozmawiać z szefem Instytutu Januszem Kurtyką i wyjaśnić stanowisko, jakie Platforma zajęła w tej sprawie. Cieszył się też na spotkanie z Lechem Kaczyńskim.
– Dlaczego?
– Znali się od wielu lat, a w czasie stanu wojennego spędzili wiele miesięcy w jednej celi w obozie internowania w Strzebielinku. Czy w samolocie rozmawiał z nim i prezesem IPN, tego nigdy się już nie dowiemy.
– Nie ma pan pretensji do tych, którzy są odpowiedzialni za lot do Katynia?
– Chciałbym przede wszystkim, żeby ta tragedia nie poszła na marne. Wszyscy powinniśmy wyciągnąć z tej katastrofy wnioski, tak aby nasze państwo lepiej funkcjonowało. Nauka, jaka płynie z tej tragedii, każe nam wszystkim być bardziej rzetelnymi w tym, co robimy, aby wyeliminować tę naszą bylejakość. Myślę, że Aram, jeśli miałby możliwość przeczytania polskiego raportu, powiedziałby to samo.
– Nie jest pan zły, że pana brat musiał zginąć, żebyśmy zaczęli z tą bylejakością walczyć?
– W sytuacji, w której ginie najbliższa osoba, wszyscy mamy poczucie bezsilności. Ale ta śmierć nie musiała się zdarzyć. Doszło do niej przez liczne zaniechania i zbytnią skłonność do improwizacji.
– Podobnie myśli Jarosław Kaczyński – obok pana jedyny polityk, który stracił w katastrofie tak bliską osobę…
– Rozumiem, co może czuć Jarosław Kaczyński, choć nie podzielam jego sposobu przeżywania tej tragedii. Uważam, że wobec tych wydarzeń trzeba więcej refleksji i zadumy. Dlatego starałem się być powściągliwy i przez wiele miesięcy w sprawie katastrofy właściwie się nie wypowiadałem.
– Jarosław Kaczyński uprawia emocjonalny ekshibicjonizm?
– Nie chciałbym tego oceniać. Ma prawo przeżywać tę tragedię po swojemu.
– Andrzej Melak też stracił w Smoleńsku brata – Stefana. Ale on nie jest politykiem i może otwarcie powiedzieć, co myśli o katastrofie.
– Staram się liczyć ze słowami i unikać pochopnych oskarżeń. Trzeba jednak zrozumieć, że emocje rodzin, które mają różne pretensje do rządu, wynikają z ogromu tragedii, która je spotkała. Wszystkim nam, mimo upływu czasu, trudno się z nią pogodzić.
Sławomir Rybicki
Prawnik, poseł PO, brat Arkadiusza, tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej
Add Comment